5:00 rano, senny Paryż. Zrywam się z łóżka w totalnie zimnym pokoju. Czuję jak stawy dotknięte moim starczym reumatyzmem rozrywają mi ręce. Couchsurfing nie jest zwykle spełnieniem najskrytszych marzeń o noclegu w najwyższym komforcie, także trzeba być bardzo elastycznym i przygotowanym [szczerze] na najgorsze. Żeby nie było, muszę przyznać że miałam bardzo wyrozumiałego hosta ostatniej nocy – nie dość, że nie przeszkadzało mu moje ranne zerwanie się z łóżka w sobotę [o losie!], to bez wahania zostawił mnie samą w mieszkaniu kiedy sam wyszedł na imprezę. Kompletnie mi nie przeszkadzało że nie zabrał mnie ze sobą, bo dzięki temu mogłam pójść normalnie spać. Minusem było zimno, ale za to zostawiam hostowi maksymalną ilość punktów za wyrozumiałość, gościnność i pomoc w porannym pakowaniu śpiwora do worka, co przy bolących stawach jest istną masakrą dla ciała i ducha. Jestem pewna, że znacie to uczucie, gdy „coś Was tyka” do zrobienia czegoś, czego może do końca nie planowaliście. Mnie tknęło żeby wyjść o wiele wcześniej, choć zwykle trzymam się swojego planu i rzadko go zmieniam jeżeli chodzi o przemieszczanie się. W sumie nigdy nie byłam świadkiem, żebym gdzieś utknęła przez zepsuty autobus czy samobójcę rzucającego się pod pociąg. Tym razem wyszłam 20 minut wcześniej, co okazało się bardzo znaczące w dalszej historii.
Schodząc bez pośpiechu z czwartego piętra po wysokich, krętych schodach bardzo zadbanej francuskiej kamienicy, wyobrażałam sobie męczarnie znoszenia z nich mojego gigantycznego dwudziestokilowego bagażu rejestrowanego (w którym notabene 50% ciężaru zawierało leki, części do jachtu i papierosy dla znajomych). A dlaczego mogłam sobie jedynie wyobrazić dźwiganie torby? Otóż to jest właśnie szczęście podróżnika. Będąc jeszcze u Miny (poprzedniego hosta), zaproponował mi zostawienie u siebie torby z racji tego, że jest w bloku winda, a do metra są tylko dwie minuty piechotą. Nie znając warunków jakie mnie czekają u następnego hosta, po kilkuset pytaniach z mojej strony czy to na pewno nie jest problem i czy nie przeszkadza mu, że obudzę go wcześnie rano żeby odebrać bagaż zgodziłam się. Teraz dziękuję Bogu, że poznałam tego chłopaka. Kolejnym szczęściem była odległość między moimi dwoma hostami. Nie dość, że mieszkali przy tej samej lini metra, to dzieliły ich tylko dwa przystanki.

Plan więc zakładał, że w sobotę rano wychodzę z mieszkania, idę bezpośrednio na metro bez konieczności kupowania biletów (w dniu przyjazdu kupiłam trzydniowy bilet na 3 strefy Paryża), wysiadam dwa przystanki dalej gdzie odbieram bagaż i wracam na stację gdzie po 10 minutach przyjeżdża bezpośredni pociąg na lotnisko. Prościzna.
Jako, że już naruszyłam mój idealny plan wychodząc z domu wcześniej niż zakładałam, plułam sobie trochę w brodę wiedząc, że teraz będę musiała marznąć dłużej. Oczywiście tak rano można było spodziewać się mrozu, tym bardziej dla mnie odczuwalnego przemierzając Paryż w letniej wiatro i wodoszczelnej kurtce z dwoma upchniętymi pod nią jakimś cudem bluzami. Przechodząc przez bramkę na stacji…coś poszło nie tak. Zablokowane wejście. Sprawdziłam bilet: jeszcze był ważny. Wkładam go ponownie do bramki i…dalej zero reakcji. Zrobiło mi się gorąco. Na szczęście obok były automaty w których kupiłam raz jeszcze bilet na jedną strefę żeby tylko dotrzeć do przystanku Miny. Znowu nie działa. Na moje jeszcze większe szczęście, właśnie do punktu informacji przyszła do pracy pani (o 6:00 rano w sobotę), która mi pomogła kupić odpowiednie bilety bo się oczywiście okazało, że mimo przebywania w trzeciej strefie Paryża…to nie jest już Paryż. 10 minut zajęło nam dojście do porozumienia, ponieważ [jak to tu bywa] ani ja po francusku (władając moim mniej niż przeciętnym „dzień dobry” i „dziękuję”), ani ona po angielsku ( władając w tym języku niczym). Pozbyłam się więc poprzednich dwóch biletów i po konsultacji z panią nabyłam dwa nowe: z tej stacji do Miny i od Miny na lotnisko. Mimo, że ogarnianie nowych biletów trochę mi zajęło, w dalszym ciągu miałam dysponowałam zapasowym czasem. Gdy wysiadłam z pociągu na stacji gdzie mieszka Mina, miałam kolejny problem z bramką. Były tylko trzy wyjścia, w tym dwie z czytnikiem kart miejskich i jedna która przyjmuje bilety. I właśnie z nią miałam problem – zupełnie nie mogłam włożyć biletu. Po trzech próbach grzecznego, choć trochę nerwowego wpychania biletu w „szparę”, po prostu wspięłam się na bramkę i przez nią przeskoczyłam (pozdrawiam obsługę monitoringu). Spojrzałam na zegarek: jest 6:45, więc jeszcze mam pięć minut zapasowego czasu. O 7:00 powinnam wyruszyć spod kamienicy hosta, żeby zdążyć przeciągnąć bezstresowo torbę na stację. Stojąc już przed drzwiami budynku zadzwoniłam do Miny. Nie odebrał – ale spokojnie, pewnie ma twardy sen. Po dwóch telefonach nadal nie odbierał. Mimo niskiej temperatury powietrza, znowu zaczęłam się pocić. No i co teraz? Dzwonić po mieszkaniach i budzić ludzi w sobotę rano (w dodatku mówiąc tylko po angielsku)? Nawet nie znam numeru jego mieszkania. Uznałam, że daję mu jeszcze jeden telefon i dzwonię po domofonach, skoro w żaden sposób nie mogę się z nim skontaktować. No, ale niestety. Przekroczyłam już moje zapasowe pięć minut. Zaczynając wbijać pierwszy-lepszy numer mieszkania, otwierają się drzwi, a w nich Mina. Okazało się, że obudził się od razu po tym jak pierwszy raz zadzwoniłam, ale nie wziął ze sobą telefonu. A najlepsze jest to, że zepsuła się winda i musiał schodzić z torbą kilka pięter. Przeprosiłam go z całego serca i ruszyłam na stację. Tam, czekając na przyjazd metra zaczęłam się śmiać widząc mrygający napis na tablicy przyjazdów obok mojego transportu. „No, pewnie piszą że są komplikacje i metro nie przyjedzie.” Ale przyjechało, bo to normalne, że napisy przed przyjazdem na stację mrygają. No, chyba że piszą po francusku że naprawdę coś nie przyjedzie. Ale na szczęście nie znam tak francuskiego żeby myśleć niepotrzebnie że mam kolejny problem. Czy coś jeszcze może sie dziś wydarzyć? Na szczęście nie. Dalsza droga poszła planowo i przemieszczanie się po lotnisku też poszło sprawnie. Podsumowując, na miejsce dotarłam planowo. Lot też był w porządku, mimo dość dużych sąsiadów i notorycznym trącaniem mnie łokciem w żebra. Ale nie narzekam, przynajmniej siedziałam przy oknie!

Zostaje mi więc już pisać o samych przyjemnościach przebywania na Karaibach. Mam też nadzieję, że tak będzie. Póki co, pozdrawiam z baru na wyspie St. Lucia. Tak jak dwa lata temu puby i bary są okazją do „godzinki dla internetu”, gdzie wszyscy siedzimy bez słowa przy stole zapatrzeni w swoje urządzenia, tak teraz odbywa się idealnie takie samo zjawisko. Może z tą różnicą, że mam wokół siebie samych programistów, którzy pracują tu zdalnie, więc jak tylko jest możliwość, godzinka przeradza się w conajmniej pięć. Ale to też jest wielka zaleta, bo dzięki temu i ja mam czas się powłóczyć, a potem napisać coś na bloga. I o tym też będzie kolejny post, bo już zdążyłam „zapuścić się” w kilka miejsc.
